Nie wiem od czego zaczac. To moze zaczne od srodka.
Po drodze nocleg w Birmingham. Park Inn (nalezacy do grupy Radissona) - kompletna porazka i nigdy wiecej. Gdybysmy nie byli zmeczeni po calym dniu pewnie skonczyloby sie na szukaniu czegos innego. Przynajmniej lozko bylo wygodne. Prysznic z gatunku "nowoczesnych" co oznacza w tym przypadku kompletny brak jakichkolwiek drzwi czy nawet zaslonki co skonczylo sie tym, ze woda wyplywala szpara pod drzwiami do przedpokoju. Strasznie smiesznie, biorac pod uwage, ze po wzmiankowanym prysznicu mielismy w planach wyjsc. Raczej sucha stopa - ot, taka fanaberia. Sniadanie kolejnego dnia - niejadalne. Niejadalna rowniez oferta przyhotelowej restauracji. Zatem chcac-niechcac udalismy sie na poszukiwanie jadlodajni. I tu stal sie cud. Casa Mia z oferta (bardzo szeroko pojetej) kuchni srodziemnomorskiej. Dostalam slinotoku na widok menu, a ze gusta kulinarne mamy z H niemal identyczne to wzielismy mnostwo roznosci dzielac sie wszystkim. I tak oto:
- grzaneczki z pasztetem z kaczej watrobki obficie obrzucone roznista zielenina,
- muszle z papryka (tak przyrzadzonych jeszcze nie jadlam, chyba sprobuje zupe na tej bazie wykonac - mnostwo warzyw, z przewaga wzmiankowanej papryki rodzajow przeroznych, troche marchewki, zielona pietruszka, calosc na bardzo lekkim rosole)
- minestrone,
- zupa cebulowa,
- Bisteca di agnello alla gorgonzola - czyli medaliony jagniece w sosie z gorgonzoli - uprzednio zgrillowane, a sos taki, ze mozna sie do niego modlic,
- Kleftiko - wielki kawal jagnieciny uduszony to rozplywajacej sie w ustach miekkosci,
- i tradycyjnie tiramisu na deser.
Calosc obficie splukana wyjatkowo niepozornym Soave (Montecelli) - ale jak gdzies dorwe to kupie skrzyneczke. Albo dwie :)
I tak oto z poznego wieczoru zrobila sie czarna noc. Baardzo dawno nie spozywalam takiej kolacji - co tylko pokazuje ze czas najwyzszy na Sycylie sie udac.
A nastepnego dnia rano szybki (ekhm) przelot Birmingham - Cairnryan. GPS mowil, ze 5 godzin i pewnie bez przystankow tyle by bylo. Ale jednak nie nadaje sie jeszcze do siedzenia ciegiem przez tyle czasu, wiec zamknelo sie w siedmiu. Z czego dwie za kierownica. Przez wieksza czesc drogi mgla jak w horrorze, po drodze Gretna (nie, nie wzielismy szybkiego slubu), a potem 100 mil koszmarnej A75 do Stranraer. No i zakupy na zamowienie - square sausage, scottish pie, haggis i takie tam. Haggisa (kupionego u rzeznika w plasterkach) pozarlismy na sniadanie i juz zaczynam kombinowac jakby tu wyskoczyc do Annan ponownie i potorturowac pana Johnsona zeby nam regularnie wysylal paczuszke - tak raz w tygodniu na np. sobotnie sniadanie. Albo obiad :)
A po drodze (czy tez raczej W drodze) zakochalam sie na zaboj w naszym nowym Delfinie (no bo skoro ma literki w rejestracji DFN - to jak inaczej moze sie nazywac? A i kolor taki jak delfin na jesien). Samo sie toto prowadzi. Sadze, ze bezposrednio po wyjsciu ze szpitala moglabym zasiasc za kierownica cudenka i dac sie zawiezc do dom. Igor i Straszny pojazd H odeszli na emeryture i teraz pozostaniemy z jednym. Juz widze oczyma duszy te bitwy o prowadzenie przy jakichkolwiek wyjazdach.
Cale szczescie w sumie, ze czesciej nigdzie nie jezdzimy, bo tuz przed wyjazdem z bardzo radosnym zdziwieniem skonstatowalam, ze wrocilam do rozmiaru sprzed przyjazdu do tu. Hura :) i oby tak dalej - co zdecydowanie wyklucza trzygodzinne kolacyjki na dluzsza mete.
P.S. Delfin to Volvo S80 SE D5 2.4 diesel 2008
1 comment:
Daphne??!?
Glodny sie zrobilem, nie wiedziec czemu :/ :\
Post a Comment