17 March 2010

St. Patrick's Day

Niestety, moj pracodawca nie uwzglednia 17 marca jako bank holidaya. Wiec wspomnienia sprzed 3 (ale ten czas leci) lat, gdy jeszcze na Queens'ie biurwowalam:
Niesamowita szopka - parada w dniu Św. Patryka. Bębny, kobzy, trąbki, gwizdki (o tych ostatnich więcej za chwilę). Pogoda nie odstraszyła gawiedzi i sporo przed zapowiedzianą godziną startu w miejscu wymarszu kłębił się dziki tłum i wypatrywał "atrakcji" szykujących się do przejścia niespełna dwukilometrowego odcinka. Dzieciarnia się darła i (prawdopodobnie jedyny raz w roku, niestrofowana przez nikogo) co sił w płucach dmuchała w gwizdki. Takie zwykłe, metalowe, z kulką w środku. Dołączyć do tego próbujących swoich sił kobziarzy, parę zespołów z instrumentami perkusyjnymi (z dużym naciskiem na wielkie, grzmiące bębny) oraz parunastu chińczyków z talerzami - pełen obraz.. końca świata..? W każdym razie o prawie zapowiedzianej godzinie pochód ruszył.. Figury Św. Patryka na platformach, platforma z muzykami wydającymi ze swoich intrumentów całkiem udane, tradycyjne dźwięki, trzy chińskie smoki, czterech szczudlarzy, tłumki pomniejsze reprezentujące (mniej lub bardziej) godnie rózne szkoły i stowarzyszenia, żonglerzy... Brakowało jeszcze kogoś ziejącego ogniem żeby był pełen obraz jarmarku, ale widocznie przepisy bhp nie pozwoliły.
Ulice przemarszu całej czeredy szczelnie oblepione ludźmi.. A ja aparat w ręku i (tak koszmarnie zazdrościłam szczudlarzom)... i nic nie widzę. Więc na pewniaka, z uśmiechem na ustach wylazłam na pustą ulicę.. tyłem do ludzi, a przodem do startujących "atrakcji" i zaczęłam robić zdjęcia. A co..? Mam aparat i nie zawaham się go użyć, a co ważniejsze mam poważnie wyglądający aparat i nikt się nie czepia. Generalnie po jakiś 15 minutach dokładnie zmieszałam się z tłumem fotoreporterów różnej maści i zaszalałam :)) Biegając między pokazującymi sztuki żonglerami, wciskajac się między tradycyjnych tancerzy, włażąc wszędzie tam gdzie się dało. Cholera wie co wyjdzie, bo światło wyjątkowo paskudne było, ale co się ubawiłam to moje.
A potem koncert, ale już tak jakoś bez entuzjazmu. Nie tylko mojego zresztą. Pierwszy występ przyjęty z dzikim entuzjazmem (muzyka tradycyjna czyli irlandczycy i ulterscy szkoci), a potem jakoś tak.. na pop-dźwięki tłum zaczął się przerzedzać i powoli pełznąć w stronę wyjścia. Bynajmniej nie w celu udania się do domów. Towarzystwo rozpełzło się po mieście, ciągnąc za sobą, nadal dmące co sił w płucach w gwizdki, pociechy. Zapewne w poszukiwaniu miejsca, gdzie w towarzystwie i ze szklanką zielonego Guinnessa w garści będzie można w spokoju popatrzeć na finały (chyba - ale pewności nie mam) turnieju rugby sześciu narodów. Trzy mecze pod rząd, więc okazja nie do przeoczenia. Dla fanów oczywiście.
No - i tak to właśnie wyglądało. Sympatycznie w sumie, tylko szkoda, że zimno i mżąco.


A w przyszlym roku wezme sobie wolne i zobaczymy czy cos sie zmienilo ;) Ponizej "kanoniczne" zdjecia. (To chyba wtedy ostatni raz kolor robilam, potem zostalam przy Ilfordzie XP2).(*)




























________________________________________
(*) Update - kolor jeszcze w Tunezji robilam. Zapomnialam oddac do wywolania, a przez 14 miesiecy "przelezana" klisza calkiem ciekawe efekty dala. Ale to - innym razem ;)

No comments: